niedziela, 25 czerwca 2023

Piknik na skraju drogi

 

Dzień był przyjemny, niezbyt gorący, słoneczny i krasnoludek degeneratek Kazimierz postanowił wybrać się na piknik. Za miasto. Bliskie "za miasto".

Rozpacz

 

Krasnoludkiem degeneratkiem Kazimierzem wstrząsnęła niezmiernie niesprawiedliwość, która go spotkała. Pięćset krasnoludzkich pieniędzy za dobre chęci? Za trenowanie królika? To straszne. I zalewał robaka Kazimierz przez trzy dni. I zalewałby go dłużej, gdyby ten się w końcu nie wkurzył i nie powiedział:

– Krasnoludku Kazimierzu, daj spokój. Już jestem mistrzem. Pływania!

wtorek, 21 marca 2017

Deszczyk



Krasnoludek degeneratek Kazimierz wstał z łóżka lewą nogą. Ledwo otworzył oczy poczuł, że dzisiejszy kac ma wymiar, wobec którego najwyższe góry krasnoludzkiej krainy wydawały się stępionymi przez wiatr pagórkami. Zalała go fala złości i rozdrażnienia. Na siebie, na wilgotną pościel, mieszkanie. Z chęcią kopnąłby kota. Albo psa. Tak dla ulżenia sobie, po prostu. Niestety, nie miał ani psa ani kota.
Bosą stopą wymierzył wściekły cios kanapie, walnął pięścią w stolik. Targany potwornym bólem nogi, z trudem dowlókł się do lodówki. We wnętrzu straszyły pustką półki i zielony, wyraźnie już drgający, kawałek pizzy. Nie ma wody, nie ma piwa. Nic. Lada chłodnicza? Pusto. Zniknęły gdzieś, dawno nie odnawiane zapasy piwa, bimbru, czystej. Nawet zapomniane butelki kolorowych wódek zniknęły jak kamfora.
Kazimierz rzucił się do zlewu. Z kranu popłynęła czerwono – brunatna ciecz, wyraźnie cuchnąca zgniłymi jajami.
– Kurwa jego macierz! – wykrzyknął. – Pić i jeść!
Z trudem tłumił w sobie wybuch szaleństwa, który mógłby zamienić w ruinę całe mieszkanie. Z trudem. I jeszcze ten irytujący dźwięk. Kap, kap, kap i szum. Szum i kapanie. Kapanie i szum...
– Zaraz, zaraz – zawołał czerwony z wściekłości i wyjrzał przez okno. Padał deszcz. Nie, nie deszcz, nie ulewa. Z nieba, drobinami sączył się kapuśniaczek.
Złość minęła mu jak ręką odjął. Rozpromieniony złapał miednicę i wielki gar, w którym zwykle gotował półudźce. Wystawił je przed ganek, pod szare mokre niebo. Otworzył szeroko usta przechylając głowę w górę. Do ust zaczęły spadać mu drobne krople.
– Kwaśne – ucieszył się. – Kapuśniaczek. Za godzinę będę miał żarcie – myślał wystawiając na deszcz swoje zmaltretowane stopy.
– A co wy krasnoludku degeneratku Kazimierzu – zagadnął przez parkan krasnoludek sąsiad kryjący się pod wielkim parasolem – tak się moczycie? Popołudniowa kąpiel?
– Kapuśniaczek łapię. Muszę coś żreć – życzliwie pomachał do sąsiada Kazimierz.
– Kapuśniaczek? Jak to?
– No, sąsiedzie. Tacyście bystrzy a nie widzicie, że z nieba leci kapuśniaczek? Kwaśny, w sam raz na kaca, spróbujcie sąsiedzie!
– Kazimierzu! Czyś ty całkiem zdurniał? – zawołał krasnoludek sąsiad ostrożnie wysuwając dłoń spod parasola i smakując wilgotne palce. – To nie kapuśniaczek. To kwaśny deszcz, co nam fabryka azotanów funduje zawsze o tej porze!
– O kurwa!

sobota, 4 lutego 2017

Przyjaźń



Była wczesna jesień i wczesne popołudnie. Dzień nie był z rodzaju tych gdy słońce idzie w zawody z opadającymi liśćmi kto bardziej ozłoci świat. Padało. Strugi deszczu szaroburzyły krajobraz. Porywisty wiatr i przenikliwe zimno spowodowały, że krasnoludek degeneratek Kazimierz po raz pierwszy w tym roku napalił w kominku. Zasiadł w ulubionym fotelu, wyjął z pomiętolonej paczki papierosa, zapalił, otworzył puszkę piwa i bez zbędnych a natrętnych myśli jął się wpatrywać w płomienie.

wtorek, 29 listopada 2016

Nie strzelać do lotniarza



Do zmierzchu pozostaje kilka godzin, słońce praży niemiłosiernie, asfalt rozmięka, przed lodziarniami i saturatorami z mineralną ustawiają się kolejki ociekających potem krasnoludków, ptaki milcząco chowają się w listowiu.
Krasnoludka Annuszka kupiła już w spożywczym dwulitrowy olej słonecznikowy i plotkuje z krasnoludką Aleksandrą na rogu Jermołowskiej i Bronnej. Zaś krasnoludek degeneratek Kazimierz usiłuje czytać opowiadanie o sobie, które znalazł w sieci. Usiłuje. Zza zamkniętego okna dobiega terkoczący dźwięk. Hałas to nasila się, to cichnie, ale nieustannie świdruje uszy degeneratka. Terkotanie nie jest nawet głośne. Tak. Nie jest głośne.
– Ale cholernie denerwujące – wykrzykuje krasnoludek degeneratek Kazimierz. Ciska pustą puszkę w kąt pokoju i wybiega na zewnątrz, wprost w rozżarzone i drgające powietrze.
Rozgląda się wokoło ocierając rękawem pot, który momentalnie zalewa mu skronie i czoło. Nie, sąsiedzi nie wyprowadzili ze swoich przydomowych stajni oszalałych kosiarek. Nie, ruch na ulicy jest normalny. Nie, żaden młot pneumatyczny nie rozbija nawierzchni. A jednak terkotanie, teraz głośniejsze, nie znika. I tknięty przeczuciem Kazimierz unosi głowę i widzi duży, biało czerwony spadochron z przypiętymi do niego krasnoludkiem i hałaśliwym silniczkiem.
– O żesz ty! – wykrzykuje krasnoludek degeneratek Kazimierz i biegnie do domu po stary karabin snajperski z lunetą, pamiątkę po krasnoludku dziadku, partyzancie w minionej wojnie krasnoludzkiej.
Degeneratek wiele razy strzelał do tarczy i ruchomych celów. Opanowuje przyspieszony oddech, przeciera rąbkiem koszuli lunetę, przyciska mocno kolbę do ramienia. Powoli pociąga za spust.
Nie wiadomo czy strzał jest celny czy kapryśny silniczek, z sobie tylko znanych przyczyn, odmawia posłuszeństwa . Motor prycha kilka razy, śmigło dostaje paroksyzmów i wreszcie nastaje błoga cisza. Krasnoludek degeneratek Kazimierz nie patrzy w górę, wraca do domu, robi nacięcie na kolbie i zabiera się do przerwanej lektury.
Paralotniarz opada, niesiony wiatrem, w kierunku centrum miasteczka. Stara się tak kierować lotem żeby nie wpaść na dachy. I udaje mu się. Spada, dość szybko, na dwukołowy wózek  sprzedawcy arbuzów. Uderza w dwa dyszle pojazdu, łamie podpórki. Lotniarz sięga ziemi a arbuzy, jak wystrzelone z katapulty, wzbijają się w powietrze, by zakończyć krótką lotniczą przygodę rozbijając się z głośnym trzaskiem na jezdniach, trotuarach i na krasnoludkach przechodniach. Ziemię pokrywa czerwono zielona breja, w której grzęzną sandałki krasnoludek i klapki krasnoludków. Ten i ów ślizga się, przewraca. Ktoś łamie rękę, ktoś nogę, ktoś kość ogonową.
Jeden arbuz ocalał i turla się do otwartej studzienki, w której krasnoludek monter, z wielkim śrubokrętem w dłoni zastanawia się, który z gołych kabli energetycznych owinąć izolacją najpierw. Ten z góry czy ten z dołu? Żaden. Arbuz sięga krawędzi studzienki i głowy krasnoludka montera. Wielki krasnoludzki śrubokręt zwiera przewody. W powietrzu roznosi się zapach ozonu, a półmrok kanału rozświetla łuk elektryczny, który nie tylko pali ręce krasnoludka, ale i zapala gaz, który od miesięcy ulatnia się z nieszczelnej instalacji.
Fala uderzeniowa wstrząsa posadami okolicznych domów. Słup ognia niesie w górę, na wysokość kilkuset metrów, odłamki asfaltu, betonu, stali i krasnoludzkich szczątków.
Pilot niewielkiego odrzutowca, który zniżał lot podchodząc do lądowania wykonuje gwałtowny manewr. Ściąga na siebie stery. Samolot niemal zawisa w powietrzu z nosem zadartym do góry by po chwili zwalić się na skrzydło i korkociągiem pospiesznie przyziemić. W powietrze wznosi się ogień z eksplodujących zbiorników i słup czarnego dymu.
Kamienica, w którą uderzył i dwie sąsiednie składają się jak domki z kart. Huk jest przytłaczający. Tumany pyłu litościwie przesłaniają widok na zasłane doczesnymi szczątkami krasnoludków ulice miasta. W promieniu kilkuset metrów, na sąsiednich uliczkach, z okien lecą szyby i ranią przechodniów. Odłamek, większy niż pozostałe, leci z okien secesyjnej kamieniczki, trafia szykowną krasnoludkę w wielkim kapeluszu z różami i z psem na smyczy, tuż powyżej łokcia. Oszalały dog niemiecki zrywa się do panicznej, skowyczącej ucieczki. Na drugim końcu smyczy wciąż zaciśnięta dłoń szykownej krasnoludki w wielkim kapeluszu wykonuje zajęcze skoki.
Annuszka rozgląda się wokoło, szuka daremnie przyczyn wypełniającej otoczenie zawieruchy. Widzi oszalałego psa lecz nie rozumie co i dlaczego zaciska się wokół jej nóg i dlaczego pies, zatrzymany w pędzie, zmierza w jej kierunku. Krasnoludka pada na ziemię wysyłając w powietrze butlę z olejem słonecznikowym, który rozbija się wprost pod nogami krasnoludka Berlioza spieszącego na przystanek nadjeżdżającego z dużą prędkością tramwaju. Berlioz ślizga się, przejeżdża metr, może dwa i pada wprost na tory. Jego głowa i nogi zostają oddzielone od tułowia. Krasnoludka motorniczy usiłuje zatrzymać rozpędzoną maszynę. Koła krzeszą iskry. Tramwaj wypada z torów i powoli, jak na zwolnionym filmie przewraca się. Sunie kilkadziesiąt metrów ze zgrzytem rozdzieranych blach, przenosząc w przestrzeni rozpaczliwe krzyki krasnoludków pasażerów, miażdżąc samochody i przewracając hydranty.
Odcięta głowa Berlioza turla się, podskakuje na wybojach niczym piłka, w kierunku centralnego placu miasteczka z pomnikiem bohaterskiego krasnoludzkiego generała, na koniu, z wyciągniętym w górę mieczem. U stóp pomnika obściskuje się dwoje krasnoludków. Głowa podskakuje, wyżej niż dotychczas i wpada na szybę cysterny przewożącej benzynę.
Kierowca wciska pedał hamulca w podłogę, gwałtownie kręci kierownicą. Cysterna nieuchronnie zmierza w kierunku pomnika...
Wybuch wypełnia ogniem cały plac, wciska płonące paliwo w odchodzące zeń uliczki. W powietrze wylatują, koziołkując, krasnoludzki bohater wysadzony z siodła, a za nim pozbawiony rączek krasnoludek obściskiwacz i rozpruta od szyi do pachwin krasnoludka obściskiwaczka. Spiżowy krasnoludek, z głośnym trzaskiem łamanych dachówek, krokwi i sklepień, a za nim dwa ciała krasnoludzkie rozbryzgujące wokół krew i swoje szczątki wpadają przez wybity otwór do salonu krasnoludka degeneratka Kazimierza. Lądują na kanapie. Bohater nigdy nieczuły, krasnoludki już nieczułe.
– Miło, że wpadliście – wita się krasnoludek degeneratek Kazimierz wpadając do salonu. – Kielicha?