Do
zmierzchu pozostaje kilka godzin, słońce praży niemiłosiernie, asfalt rozmięka,
przed lodziarniami i saturatorami z mineralną ustawiają się kolejki
ociekających potem krasnoludków, ptaki milcząco chowają się w listowiu.
Krasnoludka Annuszka kupiła już w
spożywczym dwulitrowy olej słonecznikowy i plotkuje z krasnoludką Aleksandrą na
rogu Jermołowskiej i Bronnej. Zaś krasnoludek degeneratek Kazimierz usiłuje
czytać opowiadanie o sobie, które znalazł w sieci. Usiłuje. Zza zamkniętego
okna dobiega terkoczący dźwięk. Hałas to nasila się, to cichnie, ale
nieustannie świdruje uszy degeneratka. Terkotanie nie jest nawet głośne. Tak.
Nie jest głośne.
– Ale cholernie denerwujące – wykrzykuje
krasnoludek degeneratek Kazimierz. Ciska pustą puszkę w kąt pokoju i wybiega na
zewnątrz, wprost w rozżarzone i drgające powietrze.
Rozgląda
się wokoło ocierając rękawem pot, który momentalnie zalewa mu skronie i czoło.
Nie, sąsiedzi nie wyprowadzili ze swoich przydomowych stajni oszalałych
kosiarek. Nie, ruch na ulicy jest normalny. Nie, żaden młot pneumatyczny nie
rozbija nawierzchni. A jednak terkotanie, teraz głośniejsze, nie znika. I
tknięty przeczuciem Kazimierz unosi głowę i widzi duży, biało czerwony
spadochron z przypiętymi do niego krasnoludkiem i hałaśliwym silniczkiem.
– O żesz ty! – wykrzykuje krasnoludek
degeneratek Kazimierz i biegnie do domu po stary karabin snajperski z lunetą,
pamiątkę po krasnoludku dziadku, partyzancie w minionej wojnie krasnoludzkiej.
Degeneratek wiele razy strzelał do
tarczy i ruchomych celów. Opanowuje przyspieszony oddech, przeciera rąbkiem
koszuli lunetę, przyciska mocno kolbę do ramienia. Powoli pociąga za spust.
Nie wiadomo czy strzał jest celny czy
kapryśny silniczek, z sobie tylko znanych przyczyn, odmawia posłuszeństwa . Motor
prycha kilka razy, śmigło dostaje paroksyzmów i wreszcie nastaje błoga cisza.
Krasnoludek degeneratek Kazimierz nie patrzy w górę, wraca do domu, robi
nacięcie na kolbie i zabiera się do przerwanej lektury.
Paralotniarz opada, niesiony wiatrem, w
kierunku centrum miasteczka. Stara się tak kierować lotem żeby nie wpaść na
dachy. I udaje mu się. Spada, dość szybko, na dwukołowy wózek sprzedawcy arbuzów. Uderza w dwa dyszle pojazdu, łamie podpórki. Lotniarz sięga
ziemi a arbuzy, jak wystrzelone z katapulty, wzbijają się w powietrze, by
zakończyć krótką lotniczą przygodę rozbijając się z głośnym trzaskiem na jezdniach,
trotuarach i na krasnoludkach przechodniach. Ziemię pokrywa czerwono zielona
breja, w której grzęzną sandałki krasnoludek i klapki krasnoludków. Ten i ów
ślizga się, przewraca. Ktoś łamie rękę, ktoś nogę, ktoś kość ogonową.
Jeden arbuz ocalał i turla się do
otwartej studzienki, w której krasnoludek monter, z wielkim śrubokrętem w dłoni
zastanawia się, który z gołych kabli energetycznych owinąć izolacją najpierw. Ten
z góry czy ten z dołu? Żaden. Arbuz sięga krawędzi studzienki i głowy
krasnoludka montera. Wielki krasnoludzki śrubokręt zwiera przewody. W powietrzu
roznosi się zapach ozonu, a półmrok kanału rozświetla łuk elektryczny, który
nie tylko pali ręce krasnoludka, ale i zapala gaz, który od miesięcy ulatnia
się z nieszczelnej instalacji.
Fala uderzeniowa wstrząsa posadami
okolicznych domów. Słup ognia niesie w górę, na wysokość kilkuset metrów,
odłamki asfaltu, betonu, stali i krasnoludzkich szczątków.
Pilot
niewielkiego odrzutowca, który zniżał lot podchodząc do lądowania wykonuje
gwałtowny manewr. Ściąga na siebie stery. Samolot niemal zawisa w powietrzu z
nosem zadartym do góry by po chwili zwalić się na skrzydło i korkociągiem
pospiesznie przyziemić. W powietrze wznosi się ogień z eksplodujących
zbiorników i słup czarnego dymu.
Kamienica, w którą uderzył i dwie
sąsiednie składają się jak domki z kart. Huk jest przytłaczający. Tumany pyłu
litościwie przesłaniają widok na zasłane doczesnymi szczątkami krasnoludków
ulice miasta. W promieniu kilkuset metrów, na sąsiednich uliczkach, z okien
lecą szyby i ranią przechodniów. Odłamek, większy niż pozostałe, leci z okien
secesyjnej kamieniczki, trafia szykowną krasnoludkę w wielkim kapeluszu z
różami i z psem na smyczy, tuż powyżej łokcia. Oszalały dog niemiecki zrywa się
do panicznej, skowyczącej ucieczki. Na drugim końcu smyczy wciąż zaciśnięta
dłoń szykownej krasnoludki w wielkim kapeluszu wykonuje zajęcze skoki.
Annuszka rozgląda się wokoło, szuka
daremnie przyczyn wypełniającej otoczenie zawieruchy. Widzi oszalałego psa lecz
nie rozumie co i dlaczego zaciska się wokół jej nóg i dlaczego pies, zatrzymany
w pędzie, zmierza w jej kierunku. Krasnoludka pada na ziemię wysyłając w
powietrze butlę z olejem słonecznikowym, który rozbija się wprost pod nogami
krasnoludka Berlioza spieszącego na przystanek nadjeżdżającego z dużą
prędkością tramwaju. Berlioz ślizga się, przejeżdża metr, może dwa i pada
wprost na tory. Jego głowa i nogi zostają oddzielone od tułowia. Krasnoludka
motorniczy usiłuje zatrzymać rozpędzoną maszynę. Koła krzeszą iskry. Tramwaj
wypada z torów i powoli, jak na zwolnionym filmie przewraca się. Sunie
kilkadziesiąt metrów ze zgrzytem rozdzieranych blach, przenosząc w przestrzeni
rozpaczliwe krzyki krasnoludków pasażerów, miażdżąc samochody i przewracając
hydranty.
Odcięta głowa Berlioza turla się,
podskakuje na wybojach niczym piłka, w kierunku centralnego placu miasteczka z
pomnikiem bohaterskiego krasnoludzkiego generała, na koniu, z wyciągniętym w
górę mieczem. U stóp pomnika obściskuje się dwoje krasnoludków. Głowa
podskakuje, wyżej niż dotychczas i wpada na szybę cysterny przewożącej benzynę.
Kierowca
wciska pedał hamulca w podłogę, gwałtownie kręci kierownicą. Cysterna
nieuchronnie zmierza w kierunku pomnika...
Wybuch wypełnia ogniem cały plac, wciska
płonące paliwo w odchodzące zeń uliczki. W powietrze wylatują, koziołkując, krasnoludzki
bohater wysadzony z siodła, a za nim pozbawiony rączek krasnoludek obściskiwacz
i rozpruta od szyi do pachwin krasnoludka obściskiwaczka. Spiżowy krasnoludek,
z głośnym trzaskiem łamanych dachówek, krokwi i sklepień, a za nim dwa ciała
krasnoludzkie rozbryzgujące wokół krew i swoje szczątki wpadają przez wybity
otwór do salonu krasnoludka degeneratka Kazimierza. Lądują na kanapie. Bohater
nigdy nieczuły, krasnoludki już nieczułe.
– Miło, że wpadliście – wita się
krasnoludek degeneratek Kazimierz wpadając do salonu. – Kielicha?