Krasnoludek
degeneratek Kazimierz spotkał je w pochmurny, deszczowy dzień. Było niewielkie,
malutkie prawie. Siedziało pod uliczną latarnią zziębnięte, przemoczone i
drżące. Spoglądało na Kazimierza wielkimi błękitnymi oczami pełnymi łez, lecz
gdy po nie sięgnął umknęło w bok. W lewo, w prawo... Usiłowało przecisnąć się
przez szpary kratki odpływowej, było za duże. Rzuciło się pod koła samochodów
wzbijających fontanny wody. Próbowało skryć się między nogami przechodniów.
Wtargnęło przez w półotwarte drzwi do lodziarni. Uciekało klucząc, lecz
Kazimierz był nieustępliwy. Zapędził je w zaułek bez wyjścia. Wtulało się w
załom murów, trzęsące się i spoglądające wzrokiem, w którym widniała rozpacz i
trwoga. Gdy degeneratek ucapił je za kark, szarpnęło się i wydało pojedynczy,
przeszywający uszy pisk.
Uspokoiło się gdy krasnoludek wcisnął je
za pazuchę. Wpiło się ostrymi pazurkami w jego pierś. Serce stukało w
szaleńczym, nieregularnym staccato: puk puk puk, puk, puk puk, puk...
W domu krasnoludek degeneratek Kazimierz
umieścił je na kuchennym stole. Ogrzał własnym oddechem, osuszył i wyczesał. W
oczach maleństwa malowała się i obawa, i wdzięczność, i nadzieja. Nadzieja, że
oto znalazło dom i swojego pana, który będzie je tulił i pieścił przed snem.
Kazimierz pogładził je delikatnie. Tak,
było już suche. W sam raz żeby usmażyć je wraz z kopą jaj na patelni, na
wielkiej węglowej kuchni.
I nie miał krasnoludek Kazimierz marzeń.
Już nie. Ale zjadł ciepły posiłek i przeżył kolejny dzień. Bez marzeń byłby jak
żebrak w śnieżnej zaspie. Głodny, zimny i świadom ogarniającej go pustki...