wtorek, 29 listopada 2016

Nie strzelać do lotniarza



Do zmierzchu pozostaje kilka godzin, słońce praży niemiłosiernie, asfalt rozmięka, przed lodziarniami i saturatorami z mineralną ustawiają się kolejki ociekających potem krasnoludków, ptaki milcząco chowają się w listowiu.
Krasnoludka Annuszka kupiła już w spożywczym dwulitrowy olej słonecznikowy i plotkuje z krasnoludką Aleksandrą na rogu Jermołowskiej i Bronnej. Zaś krasnoludek degeneratek Kazimierz usiłuje czytać opowiadanie o sobie, które znalazł w sieci. Usiłuje. Zza zamkniętego okna dobiega terkoczący dźwięk. Hałas to nasila się, to cichnie, ale nieustannie świdruje uszy degeneratka. Terkotanie nie jest nawet głośne. Tak. Nie jest głośne.
– Ale cholernie denerwujące – wykrzykuje krasnoludek degeneratek Kazimierz. Ciska pustą puszkę w kąt pokoju i wybiega na zewnątrz, wprost w rozżarzone i drgające powietrze.
Rozgląda się wokoło ocierając rękawem pot, który momentalnie zalewa mu skronie i czoło. Nie, sąsiedzi nie wyprowadzili ze swoich przydomowych stajni oszalałych kosiarek. Nie, ruch na ulicy jest normalny. Nie, żaden młot pneumatyczny nie rozbija nawierzchni. A jednak terkotanie, teraz głośniejsze, nie znika. I tknięty przeczuciem Kazimierz unosi głowę i widzi duży, biało czerwony spadochron z przypiętymi do niego krasnoludkiem i hałaśliwym silniczkiem.
– O żesz ty! – wykrzykuje krasnoludek degeneratek Kazimierz i biegnie do domu po stary karabin snajperski z lunetą, pamiątkę po krasnoludku dziadku, partyzancie w minionej wojnie krasnoludzkiej.
Degeneratek wiele razy strzelał do tarczy i ruchomych celów. Opanowuje przyspieszony oddech, przeciera rąbkiem koszuli lunetę, przyciska mocno kolbę do ramienia. Powoli pociąga za spust.
Nie wiadomo czy strzał jest celny czy kapryśny silniczek, z sobie tylko znanych przyczyn, odmawia posłuszeństwa . Motor prycha kilka razy, śmigło dostaje paroksyzmów i wreszcie nastaje błoga cisza. Krasnoludek degeneratek Kazimierz nie patrzy w górę, wraca do domu, robi nacięcie na kolbie i zabiera się do przerwanej lektury.
Paralotniarz opada, niesiony wiatrem, w kierunku centrum miasteczka. Stara się tak kierować lotem żeby nie wpaść na dachy. I udaje mu się. Spada, dość szybko, na dwukołowy wózek  sprzedawcy arbuzów. Uderza w dwa dyszle pojazdu, łamie podpórki. Lotniarz sięga ziemi a arbuzy, jak wystrzelone z katapulty, wzbijają się w powietrze, by zakończyć krótką lotniczą przygodę rozbijając się z głośnym trzaskiem na jezdniach, trotuarach i na krasnoludkach przechodniach. Ziemię pokrywa czerwono zielona breja, w której grzęzną sandałki krasnoludek i klapki krasnoludków. Ten i ów ślizga się, przewraca. Ktoś łamie rękę, ktoś nogę, ktoś kość ogonową.
Jeden arbuz ocalał i turla się do otwartej studzienki, w której krasnoludek monter, z wielkim śrubokrętem w dłoni zastanawia się, który z gołych kabli energetycznych owinąć izolacją najpierw. Ten z góry czy ten z dołu? Żaden. Arbuz sięga krawędzi studzienki i głowy krasnoludka montera. Wielki krasnoludzki śrubokręt zwiera przewody. W powietrzu roznosi się zapach ozonu, a półmrok kanału rozświetla łuk elektryczny, który nie tylko pali ręce krasnoludka, ale i zapala gaz, który od miesięcy ulatnia się z nieszczelnej instalacji.
Fala uderzeniowa wstrząsa posadami okolicznych domów. Słup ognia niesie w górę, na wysokość kilkuset metrów, odłamki asfaltu, betonu, stali i krasnoludzkich szczątków.
Pilot niewielkiego odrzutowca, który zniżał lot podchodząc do lądowania wykonuje gwałtowny manewr. Ściąga na siebie stery. Samolot niemal zawisa w powietrzu z nosem zadartym do góry by po chwili zwalić się na skrzydło i korkociągiem pospiesznie przyziemić. W powietrze wznosi się ogień z eksplodujących zbiorników i słup czarnego dymu.
Kamienica, w którą uderzył i dwie sąsiednie składają się jak domki z kart. Huk jest przytłaczający. Tumany pyłu litościwie przesłaniają widok na zasłane doczesnymi szczątkami krasnoludków ulice miasta. W promieniu kilkuset metrów, na sąsiednich uliczkach, z okien lecą szyby i ranią przechodniów. Odłamek, większy niż pozostałe, leci z okien secesyjnej kamieniczki, trafia szykowną krasnoludkę w wielkim kapeluszu z różami i z psem na smyczy, tuż powyżej łokcia. Oszalały dog niemiecki zrywa się do panicznej, skowyczącej ucieczki. Na drugim końcu smyczy wciąż zaciśnięta dłoń szykownej krasnoludki w wielkim kapeluszu wykonuje zajęcze skoki.
Annuszka rozgląda się wokoło, szuka daremnie przyczyn wypełniającej otoczenie zawieruchy. Widzi oszalałego psa lecz nie rozumie co i dlaczego zaciska się wokół jej nóg i dlaczego pies, zatrzymany w pędzie, zmierza w jej kierunku. Krasnoludka pada na ziemię wysyłając w powietrze butlę z olejem słonecznikowym, który rozbija się wprost pod nogami krasnoludka Berlioza spieszącego na przystanek nadjeżdżającego z dużą prędkością tramwaju. Berlioz ślizga się, przejeżdża metr, może dwa i pada wprost na tory. Jego głowa i nogi zostają oddzielone od tułowia. Krasnoludka motorniczy usiłuje zatrzymać rozpędzoną maszynę. Koła krzeszą iskry. Tramwaj wypada z torów i powoli, jak na zwolnionym filmie przewraca się. Sunie kilkadziesiąt metrów ze zgrzytem rozdzieranych blach, przenosząc w przestrzeni rozpaczliwe krzyki krasnoludków pasażerów, miażdżąc samochody i przewracając hydranty.
Odcięta głowa Berlioza turla się, podskakuje na wybojach niczym piłka, w kierunku centralnego placu miasteczka z pomnikiem bohaterskiego krasnoludzkiego generała, na koniu, z wyciągniętym w górę mieczem. U stóp pomnika obściskuje się dwoje krasnoludków. Głowa podskakuje, wyżej niż dotychczas i wpada na szybę cysterny przewożącej benzynę.
Kierowca wciska pedał hamulca w podłogę, gwałtownie kręci kierownicą. Cysterna nieuchronnie zmierza w kierunku pomnika...
Wybuch wypełnia ogniem cały plac, wciska płonące paliwo w odchodzące zeń uliczki. W powietrze wylatują, koziołkując, krasnoludzki bohater wysadzony z siodła, a za nim pozbawiony rączek krasnoludek obściskiwacz i rozpruta od szyi do pachwin krasnoludka obściskiwaczka. Spiżowy krasnoludek, z głośnym trzaskiem łamanych dachówek, krokwi i sklepień, a za nim dwa ciała krasnoludzkie rozbryzgujące wokół krew i swoje szczątki wpadają przez wybity otwór do salonu krasnoludka degeneratka Kazimierza. Lądują na kanapie. Bohater nigdy nieczuły, krasnoludki już nieczułe.
– Miło, że wpadliście – wita się krasnoludek degeneratek Kazimierz wpadając do salonu. – Kielicha?